wyprawy, relacje, fotografie

Tajlandia i Laos

Erewan waterfall
Stupa
Buddyjscy mnisi w Luang Prabang - Laos
laotańska chata na palach
zachód słońca
Leżący Budda Bangkok - Wat Arun
Royal Brunei. Mój pierwszy start samolotem bardzo mi się podobał, chociaż na początku obawiałem się jakiegoś pawia. Cały lot czułem się dobrze a moment kiedy samolot odrywał się od płyty lotniska był wręcz rewelacyjny. Po kilku godzinach lotu mieliśmy międzylądowanie w Abu Dhabi (Zjednoczone Emiraty Arabskie). Cała operacja zajęła kilka godzin, bo samolot był tankowany. Lotnisko było bardzo kolorowe, głównie za sprawą podróżnych przybywających tu z różnych części świata. Podczas naszego pobytu przyleciały właśnie samoloty z Pakistanu i jakiegoś kraju Środkowej Afryki. Mimo, że byliśmy tam w środku nocy to temperatura była bardzo wysoka i już czuliśmy powiew wakacyjnej przygody.

Do Bangkoku dotarliśmy o 9.30 czasu miejscowego. Na lotnisku Don Muang musieliśmy wypełnić jeszcze kilka formularzy i mogliśmy ruszać w miasto. W egzotycznym kraju wszystko było inne, nawet samochody jeździły po lewej stronie. Z Lotniska pojechaliśmy klimatyzowanym (niebieskim) autobusem linii 10 do centrum. We wszystkich tajskich autobusach bilety sprzedają młodzi bileterzy (lub bileterki). W centrum udaliśmy się na Khao San Road, gdzie w licznych hotelikach mieszkali podróżnicy ze wszystkich kontynentów. My (Tomek, Olimpia i ja) zamieszkaliśmy w hoteliku \"Walley\" za 80 bathów za noc. Razem z czekającymi na nas od kilku dni w Bangkoku Darkiem i Dorotą włóczyliśmy się całe popołudnie po okolicy. Na Khao San Road i w jej okolicach można było spróbować kuchni z całego regionu i spotkać przedstawicieli nacji z całej południowo-wschodniej Azji.

\"obiad\"Na nasz pierwszy tajski obiad zaserwowaliśmy sobie \"noodle soup\". Był to bardzo dobry rosół z długim makaronem, pędami bambusa, mięsnymi kulkami i mielonymi orzeszkami ziemnymi. Noodle soup jedliśmy podczas tej wyprawy jeszcze wiele razy. Po obiedzie i wizycie w hinduskiej dzielnicy wróciliśmy tramwajem rzecznym do naszego hoteliku. Tam wziąłem zimny prysznic. Już dawno zimny prysznic nie dał mi tyle radości. Wieczorem na Khao San Road pojawili się sprzedawcy patthai, pysznych \"pancake'ów\", \"banana shake'ów\" i innych cudów. My skusiliśmy się na smażoną szarańczę i pędraki. O ile szarańcza nie miała jakiegoś charakterystycznego smaku to po pędrakach w ustach jeszcze przez kilka godzin czułem jakąś dziwna zawiesinę. Pędraków nie polecam. Można było jeszcze skosztować smażonych karaluchów, ale tego dnia byliśmy już najedzeni. Na koniec naszego pierwszego dnia w Tajlandii wypiliśmy po pysznym piwku. Przeważały tam dwa gatunki piwa: \"SINGHA\" i \"BEER CHANG\"."; break; case ("2"): echo "Siedemnastego lipca z rana pojechaliśmy na dworzec Kua Lan Pong, aby kupić bilety na pociąg do Chiang Mai na północy kraju. Bilet 3 klasy kosztował 161 bathów. Nasz 24 wagonowy skład odjeżdżał o godzinie 13.00. Siedzenia w pociągu były raczej mało wygodne, ale czego się można było po 3 klasie spodziewać. O klimatyzacji też mogliśmy tylko marzyć. Wieczorem, gdy zrobiło się trochę ciemno po wagonie zaczęły grasować wielkie karaluchy, dokładnie takie jak dzień wcześniej mogliśmy skosztować na straganie. O godzinie 11.00 w wagonach zgasło światło. Większość pasażerów rozścieliła gazety na podłodze i ułożyła się pod siedzeniami do snu. Jako, że wagon przypominał nasze pociągi podmiejskie nie było z tym kłopotu.

\"pociąg\"O 5.35 dotarliśmy do dworca w Chiang Mai. Z biura na dworcu zabrał nas jakiś gość do całkiem przyzwoitego hotelu Chiang Mai Guest Hause. Opłata za hotel tez była przyzwoita, bo wynosiła tylko 50 bathów za osobę. Samo miasto nie jest szczególną atrakcją turystyczną, jest to jednak główna baza wypadowa na trekkingi po okolicznych górach, w których żyją liczne górskie plemiona. Ceny trekkingów wahały się w granicach 900 - 1600 bathów. Po kilkugodzinnych poszukiwaniach znaleźliśmy całkiem przyzwoitą 3 dniową wycieczkę za 950 bathów. W międzyczasie obejrzeliśmy kilka świątyń w mieście. Wieczorem odwiedziliśmy targ i okoliczne dyskoteki.

Dziewiętnastego rano wymeldowaliśmy się z naszego hotelu. Jego załoga była bardzo niezadowolona, że to nie u nich wykupiliśmy trekking. Wszystkie hotele oferujące trekkingi kusiły niskimi cenami, odbijając to sobie na nieco wyższych cenach trekkingów. Kiedy po powrocie z trekingu chcieliśmy udać się tam na nocleg, nie zostaliśmy już przyjęci. Na śniadanie poszliśmy zjeść bardzo dobrą peklowaną wołowinę. Po śniadaniu wyjechaliśmy pick-up'em na trekking. Nasza pięcioosobowa grupa dostała własnego przewodnika i pick-up'a. Po drodze pojechaliśmy na zakupy na podmiejskie targowisko. Tam nasz przewodnik kupił jadła na dwa dni i butelkę Mekong Whisky.

\"trekking\" Pierwszym etapem naszego była kąpiel w pięknym wodospadzie, wśród bujnej tropikalnej roślinności. Po kilku godzinach pluskania zjedliśmy lunch i pojechaliśmy zobaczyć gorące źródła. Ten punkt programu był raczej kiepski i nie zrobił na nas wrażenia. Od gorących źródeł poszliśmy przez dżunglę do wioski Karenów. Na miejsce dotarliśmy po 2 godzinach marszu. Wioska położona była malowniczo wśród gór i otoczona była niezwykle zielonymi polami ryżowymi. Późnym popołudniem zjedliśmy obiad z tubylcami a następnie wzięliśmy się za rozpracowanie buteleczki whisky. Przy obiedzie posłuchaliśmy miejscowych legend o przemycie narkotyków. Dyskusja poparta została przygotowanymi przez tubylców skrętami. Jak się okazało większość z mieszkańców tych terenów siedziała lub siedzi za przemyt narkotyków z Birmy i Laosu.

"; break; case ("3"): echo "Mieszkający tu Karenowie byli katolikami. Darek dał dziadkowi z naszej chaty obrazek z papieżem, co było dla tubylca bardzo wzruszającym wydarzeniem - rozpłakał się i wypalił kolejnego skręta. Wieczorem poszliśmy pokręcić się po okolicznym lesie i pohuśtać się na lianach. Las był bardzo głośny. Mimo, że nie było w nim dużo owadów to jak już jakiś przelatywał, trzeba było się odchylać bo jakby trafił, to by z pewnością guza nabił. Noc nie przyniosła nam już żadnych wrażeń.

Kiedy rano obudziłem się wyszedłem przed chatę. Do wioski wchodziła następna grupa turystów. Zatrzymali się i zaczęli mi robić zdjęcia. Ciekawe czy pokazali je po powrocie do domu i powiedzieli? A tak wygląda prawdziwy Karen?; a może powiedzą - do wiosek Karenów podchodzą człekokształtne małpy? - tego nie wiem.

\"trekking\" Po śniadaniu poszliśmy górskimi szczytami do kolejnej wioski Karenów. Tam wykąpaliśmy się w rzece i zjedliśmy na obiad tradycyjną chińską zupkę z torebki. Po obiedzie z tej malowniczej wioski wyjechaliśmy na słoniach do wioski plemienia Lichu. Przejażdżka trwała prawie 2 godziny i była super. Największą atrakcją w wiosce Lichu były kobiety, które pół nagie robiły pranie w rzece. Trochę krępowaliśmy się robić im zdjęcia, ale chyba niepotrzebnie. Wieczorem przyszła potężna ulewa i kobiety Lichu pochowały się w chatach. Kolację podały nam już całkiem ubrane - w strojach ludowych.

Kolejnego ranka czekała na nas chyba największa atrakcja tekkingu: \"bamboo rafting\", czyli spływ rzeką na bambusowej tratwie. Na czas spływu naszego przewodnika zastąpił kapitan tratwy. Jak się dowiedzieliśmy niedawno wyszedł z pudła, gdzie siedział za przemyt. Przed rozpoczęciem spływu wsadziliśmy nasze bagaże do plastikowych worków na wypadek zalania tratwy lub jej wywrotki. Do trzymania się na tratwie i do jej sterowania dostaliśmy bambusowe kije. W czasie spływu lawirowaliśmy między wystającymi z rzeki głazami. Pod wodzą kapitana udało nam się przepłynąć kilka godzin bez wywrotki, chociaż wiele razy obcieraliśmy tratwę o kamienie. Na łagodnych odcinkach rzeki mogliśmy poleżeć na tratwie lub popluskać się w rzece. Po spływie pojechaliśmy jeszcze obejrzeć plantację orchidei. Po powrocie do Chiang Mai znaleźliśmy nowy hotel. Wieczorem poszliśmy napić się coli i skosztować rambutanów."; break; case ("4"): echo "Koło południa 22 lipca wyjechaliśmy do Chiang Rai. Droga zajęła nam ponad 4 godziny. Na miejscu zatrzymaliśmy się w Ya Geust Hause (40 bathów). Chiang Rai miało być naszą bazą wypadową do Birmy. Następnego dnia rano wyjechaliśmy autobusem do przygranicznej miejscowości Mea Sai (1,5h). Na wycieczkę pojechaliśmy bez Tomka i Olimpii, którzy zostali z powodu choroby. Z dworca autobusowego musieliśmy jeszcze podjechać do samej granicy.

\"granica Przekroczenie granicy kosztowało nas 50 bathów po stronie tajskiej i 5 USD po birmańskiej. Z resztą Birma oficjalnie nazywała się Myanmar. Po przekroczeniu granicy od razu poszliśmy zjeść coś hinduskiego, ponieważ w Birmie bardzo wyraźne są wpływy kuchni indyjskiej. Jako, że nie chcieliśmy tracić za dużo czasu zjedliśmy pyszne samossy. W mieście Tachilek obejrzeliśmy piękną świątynię Buddy i wielką pozłacaną stupę. Znaleźliśmy tu także mały i skromny kościół katolicki w centrum miasta. Oprócz budowli sakralnych i bardzo oryginalnego birmańskiego pisma największą atrakcją było dla nas tanie chińskie piwo. W tym upale było dla nas wybawieniem. Na obiad poszliśmy do bardzo eleganckiej restauracji. Obiad jaki zjedliśmy był bardzo dobry a wizytówka jaka dostaliśmy powaliła mnie na kolana. Była sztywna, plastikowa i o bardzo przyzwoitej grafice. W Polsce nigdy takiej eleganckiej nie wiedziałem. Po obiedzie poszliśmy pokręcić się po mieście. Na ulicach dało się zauważyć liczne patrole wojskowe co przypominało o ustroju Birmy. Na targu kupiłem ciemne okulary, które z resztą noszę do dzisiaj. Ciekawostką był również ogromny fikus rosnący przy ulicy. Pamiętałem takiego ze swojego mieszkania, tylko że u mnie był kwiatkiem, a tu drzewem. W Birmie obowiązującą walutą był kyat, ale nie używało się jej w obrotach z obcokrajowcami w Tachilek. Wszystkie ceny podawano nam w bathach. Kilka banknotów dostaliśmy na pamiątkę, gdyż nie przedstawiały żadnej wartości. Po powrocie z Birmy nie zdążyliśmy na ostatni autobus powrotny do Chiang Rai, więc poszliśmy na stopa. Po chwili złapaliśmy jakiegoś gościa z plemienia Akha. Co prawda nie jechał do Chiang Rai, ale zabrał nas do swojej wioski. Tam pokazał nam ich kościół, który mieścił się w niewielkim namiocie, w którym stało kilka ławek. Po pokazaniu wioski odwiózł nas swoim pick-up'em do Chiag Rai. Wypiliśmy razem colę i nasz dobroczyńca wrócił do siebie." ; break; case ("5"): echo "Dwudziestego czwartego lipca upuściliśmy Chiang Rai i udaliśmy się autobusem do granicznego miasteczka Chiang Khong (3h). Jeszcze po stronie tajskiej zjedliśmy obiad i po krótkiej odprawie wsieliśmy na łódź, którą przepłynęliśmy Mekong.

\"granica Po drugiej stronie rzeki był już Laos. Po przejściu kontroli celnej i granicznej wymieniliśmy walutę. Za jednego dolara wyszło 9300 kipów (1 bath = 255 kipów). Po odprawie znaleźliśmy hotelik i poszliśmy pokręcić się po miasteczku. Ludzie byli raczej dobrze do nas nastawieni, jedni chcieli nas nawet zaprosić na jakąś pijacką imprezę, ale nie skorzystaliśmy. Dowiedzieliśmy się też, że aby wyjechać z Ban Houayxay trzeba być na dworcu autobusowym bardzo wcześnie rano. Następnego dnia o 6 rano zapłaciliśmy po 50 bathów za hotel i poszliśmy w kierunku bazaru, obok którego znajdował się przystanek. Na targowisku można było kupić wszelkie paskudztwa: brudne świnie, mięso, żaby, karaluchy, szczury, pędraki i inne robaki, a wszystko to do jedzenia.

Bilety na pick-up'a do Luang Nam Tha kupiliśmy u ubranego w chiński mundurek urzędasa. Przy małym metalowym stoliku wypisał nam skrupulatnie bilety, za które zapłaciliśmy po 50 tys. kipów. Po wypisaniu wskazał nam samochód, do którego szybko wskoczyliśmy. Udało mi się załapać na siedzenie w kabinie. Reszta z nas siedziała w budzie. Zarówno w kabinie jak i z tyłu ścisk był straszny. W porywach naszym samochodem jechało nawet 18 osób nie licząc załogi i inwentarza żywego. Z powodu ulewnych deszczów jakie od kilku tygodni padały w regionie droga była bardzo błotnista i od początku nie było pewności czy w ogóle uda nam się dojechać. Nasz kierowa dzielnie brnął przez kałuże błota zostawiając inne nieliczne na tej drodze pojazdy za sobą. Często też konsultował stan drogi z kierowcami nadjeżdżającymi z przeciwka. Jego dynamiczna jazda wywołała chorobę lokomocyjną u naszej towarzyszki Doroty. Po paru jej pawiach zamieniłem się z nią i przeszedłem na pakę, gdzie było na pewno mniej wygodnie, ale za to dużo weselej. W połowie drogi dojechaliśmy do miejsca, gdzie ugrzęzło w błocie kilka samochodów. Po blisko godzinie walki udało się wypchnąć auta z błota. Kierowcy okupili to jednak kąpielą w błocie. Niedaleko tego miejsca w rowie leżała ciężarówka z węglem. Po kilku następnych kilometrach dotarliśmy do wioski Viangphoukha, gdzie zjedliśmy obiad i zmieniliśmy pick-up'a na bardziej terenowego (o wyższym zawieszeniu). Droga przez północny Laos była bardzo malownicza. Zewsząd otaczały nas zielone góry. Mimo dużego zachmurzenia i przelotnych, ale obfitych opadów deszczu okolica była niezwykle malownicza. Cały przejazd zajął nam 9 godzin, w czasie których przejechaliśmy zaledwie 130 kilometrów."; break; case ("6"): echo "W Luang Nam Tha znaleźliśmy tani hotelik po 5000 kipów za osobę. Mieścił się on w starym drewnianym domu pełnym szpar i dziur. Łazienki były oczywiście typu azjatyckiego a za prysznic służył szlauf podpięty do kranu.

\"hotel\" Hotel ten miał jednak jedna wielką zaletę; nad łóżkami były duże szczelne moskitiery, które pozwalały spokojnie i bezpiecznie przespać noc. Dobrą kolacje zjedliśmy w restauracji innego hotelu, nieco droższego. Kolacja kosztowała aż 10 tyś kipów, ale była naprawdę ucztą dla podniebienia. Jak się dowiedzieliśmy w rozmowie z mieszkańcami prąd w północnym Laosie był tylko 3 godziny dziennie od 18 do 21. Za to można było znaleźć tu budki telefoniczne a nawet kupić całkiem ładne karty telefoniczne. Po wieczornej rozmowie telefonicznej z domem poszliśmy spać. Następnego ranka nawaliłem taką kupę do azjatyckiego kibla, że zupełnie go zatkałem, po czym podjęliśmy decyzję o zmianie hotelu. Jednak to raczej nie mój stolec o tym przeważył a narzekania kobiet na ogólne spartańskie warunki w hotelu. Przenieśliśmy się do hotelu Monychanh Guest Hause, gdzie dzień wcześniej jedliśmy kolację. Hotel ten był rzeczywiści dużo ładniejszy i czystszy, ale nad łóżkami nie było moskitier, co od początku zrażało mnie do tego miejsca. Po przeprowadzce zjedliśmy pyszną noodle soup i zwiedzaliśmy okolice miasteczka. Dotarliśmy do małej górskiej wioski, której mieszkańcy uprawiali ryż na stokach. Krajobrazy wokół Luang Nam Tha były niezwykle malownicze, chociaż kolorystycznie dość monotonne - wszystko było mocno zielone.

\"woman\" Dwudziestego siódmego lipca mieliśmy wyjechać porannym autobusem do Muang Xay. Jednak z powodu konieczności wypicia przez panienki kawy, zjedzenia omleta i wypalenia peta spóźniliśmy się na ten autobus. Miało to swoje dobre i złe strony. Na następny autobus musieliśmy czekać 4 godziny. W międzyczasie do miasteczka ściągali na targ przedstawiciele plemion górskich zamieszkujących okolice. Wielu z nich przybyło w strojach ludowych. Szczególną uwagę skupiliśmy na panienki z wywalonymi na wierzch cyckami. Kiedy jednak zaczęliśmy kierować obiektywy aparatów w ich stronę pochowały swe wdzięki. Innym ciekawym wydarzeniem było zabijanie zwierząt bezpośrednio na placu targowym. Było to widowisko dla osób o silnych nerwach. Około południa odjechaliśmy na pace ciężarówki. Do Muang Xay dotarliśmy po pięciu godzinach drogi pokonując 120 kilometrów (12 tyś kipów). Muang Xay było pełne Chińczyków, którzy przyjeżdżają tu w interesach. W samym miasteczku jak i w jego okolicach nic ciekawego nie było, chociaż samo miasteczko było ładnie położone i w porównaniu z Luang Nam Tha wyglądało na dużo bogatsze. Na potrzeby chińskich przybyszów powstało tu wiele burdeli, w których mogli zabawić się po pracy. W związku z brakiem miejsc w hotelach Tomek i Olimpia spędzili pierwszą noc w dość głośnym burdelu."; break; case ("7"): echo "\"bilboard\" W drugim dniu pobytu w Muang Xay pojechaliśmy zobaczyć polecany przez przewodnik wodospad Taot Lak Sip-et. Nie ma tam zupełnie nic ciekawego i można powiedzieć, że straciliśmy pół dnia. Po południu poszliśmy na miejski bazar, na którym można było zjeść kilka ciekawych potraw i napić się chińskiego piwa. Na mieście spotkać można było propagandowe plakaty i bilboardy chwalące socjalistyczny ustrój państwa.

Dwudziestego dziewiątego lipca rano wyjechaliśmy pick-up'em do Nong Khiaw. Na miejscu ulokowaliśmy się w tanim Somgnot Geust Hause (2000 kipów). Miasteczko było bardzo malowniczo położne wśród otaczających je wzgórz. Podczas wojny wietnamskiej w otaczających miasto jaskiniach ukrywali się partyzanci. \"Nong Po obiedzie wybraliśmy się z szefem hotelu na wycieczkę do dwóch takich jaskiń. Z jednej z nich zestrzelono amerykański śmigłowiec. Na ścianach jaskiń widać było jeszcze ślady po kulach z karabinów. Także samo chodzenie po głębokich jaskiniach było bardzo ekscytujące. Przewodnik pokazywał nam wszystkie wielkie robale żyjące w jaskiniach. A potem musieliśmy się koło nich przeczołgiwać w wąskich przejściach. Na koniec wycieczki pojechaliśmy na oddalony o godzinę drogi (pieszej) wodospad. Nie był on atrakcją turystyczną, ale kąpiel w nim pod palącym laotańskim słońcem była prawdziwą rozkoszą.

Wioska położona była po obu brzegach rzeki Nam Ou. Nad rzeką przebiegał most, który był jednym z nielicznych dużych mostów w Laosie. Następnego dnia poszliśmy do jeszcze jednej jaskini i robiliśmy zdjęcia w okolicy. Całe popołudnie spędziliśmy przy wodospadzie."; break; case ("8"): echo "Następnego ranka chcieliśmy spłynąć łodzią do Luang Prabang. Niestety żadna kursowa łódź nie płynęła. Szef naszego hotelu chciał nam sprzedać stare czółno za 100 tyś kipów, ale dziewczyny nie chciały się zgodzić na taki zdezelowany środek rzecznego transportu. Na brzegu zgromadzili się oprócz nas Australijczycy i dwie Szwedki. W sumie nazbierało nas się 10 osób. Udało nam się dogadać z właścicielem jednej łodzi i zgodził się nas zwieźć do Luang Prabang za 40 tyś. kipów od osoby. Jako że najczęściej stosowanym wysokim nominałem był w Laosie banknot 1000 kipowy to zapłatą za kurs była cała walizka pieniędzy. Rejs był całkiem przyjemny tylko silnik spalinowy \"slow boata\" dawał nam popalić po uszach. Początkowo 5 godzin płynęliśmy rzeką Nam Ou. Potem wpłynęliśmy na szerokie wody Mekongu. Od połączenia rzek, gdzie znajdują się słynne jaskinie Pack Ou, do Luang Prabang płynęliśmy jeszcze godzinę. Po Mekongu w okolicach Luang Prabang pływało dużo \"fast boatów\". Podróże nimi są o wiele szybsze, ale ze względu na ich wywrotność uchodzą za bardzo niebezpieczne.

Na miejscu zatrzymaliśmy się w bardzo przytulnym hoteliku Wat That Geust Hause gdzie za miejsce w trójce zapłaciłem 4600 kipów. Po obiedzie spróbowaliśmy Beerlao - najlepszego piwa południowo-wschodniej Azji. Rzeczywiście piwko to było wyśmienite i pod gorącym laotańskim niebem smakowało bosko. \"LuangSamo zabytkowe centrum miasta było raczej niewielkie, ale znajdowało się na jego terenie mnóstwo zabytków, głównie sakralnych. Luang Prabang było niegdyś stolicą Laosu i pod względem ilości zabytków znacznie przewyższa obecną stolicę - Vientiane. W czasach starożytnych Luang Prabang nazywało się Muang Swa i było stolicą królestwa Lane Xang. Od 1995 Luang Prabang znajduje się na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Nad miastem dominuje wzgórze Phou Si, na szczycie którego znajduje się 24-metrowa stupa That Chomsi. Do najbardziej znanych zabytków miasta należą Vat Xieng Thong, Vat Wisunalat, Vat Aham i Vat That Luang. Całe popołudnie i cały następny dzień włóczyliśmy się po ulicach miasta. Spotkaliśmy po drodze kobietę, której twarz znajdowała się wśród zdjęć w przewodniku Lonely Planet po Laosie. Po drodze spotkaliśmy grupę naukową z Uniwersytetu Warszawskiego - doktor i kilkoro doktorantów oraz studentów. Polecili nam bardzo fajny klub \"go go\" w Bangkoku. Ich opowieści o atrakcjach tego klubu sprawiły, że z utęsknieniem czekaliśmy na wizytę w klubie \"FIRECAT\"."; break; case ("9"): echo "Drugiego sierpnia rano pojechaliśmy tuk-tukiem na dworzec autobusowy za miastem. Tam zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy autobusem w kierunku jeziora Nam Ngun Lake. \"autobus\"Pierwsze pięć godzin autobus bardzo wolno przemierzał górskie, dziurawe i kręte drogi. Potem góry skończyły się i dosyć szybko autobus pędził po luksusowej jak na laotańskie warunki drodze. Laotańczycy nie znosili najlepiej podróży bo co chwilę ktoś haftał. Wieczorem dotarliśmy nad jezioro. W małej wiosce były tylko 2 czy 3 hoteliki, a ceny w nich były jak na Laos dosyć wysokie. Za skromny trzyosobowy pokój zapłaciliśmy 20 tyś. kipów. Samo sztuczne jezioro było bardzo ładne. Na jego powierzchni rozciągało się mnóstwo małych wysepek. Między wysepkami pływało wiele małych łódek.

Następnego dnia wynajęliśmy mały statek rybacki, który zawiózł nas na jedną z wysepek na środku jeziora. Umówiliśmy się z kapitanem, że wróci po nas za kilka godzin. Na wyspie opalaliśmy się i kąpaliśmy się w gorącej wodzie jeziora. W międzyczasie przeszła ulewa, podczas której zmokły nam ubrania. Po ulewie przypłynął po nas rybak. Ta przyjemność kosztował nas 40 tyś. kipów.

Czwartego sierpnia wyjechaliśmy tuk-tukiem z wioski znad jeziorem. Po kilku kilometrach przesiedliśmy się na pick-up'a do Vientiane. Po dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce. Naszym celem było znalezienie taniego hotelu. Większość cen zaczynała się od 5 USD za dwójkę. Po kilku godzinach udało nam się znaleźć wielki pokój z łazienką z 50 tyś. kipów. W pokoju były tylko dwa wielkie łóżka, ale spokojnie wszyscy zmieściliśmy się. Tego dnia pokręciliśmy się jeszcze trochę po centrum."; break; case ("10"): echo "Następnego dnia wypożyczyliśmy rowery, żeby szybko zwiedzić miasto i nie za nadto się przy tym zmęczyć. Na sam początek pojechaliśmy do polskiej ambasady, bo słyszeliśmy, że pomoc ambasady jest bardzo przydatna przy przedłużaniu wizy. Po telefonie ambasadora pojechaliśmy złożyć podania o jej przedłużenie. Po tym pojechaliśmy zobaczyć główne zabytki Vientiane. Na początek obejrzeliśmy słynną stupę That Luang. \"stupa\"Stupa ta powstała w roku 1566 na polecenie króla Setthathirata i do dziś jest największym tego typu obiektem w Laosie. Inną rzucającą się w oczy budowlą był Patousay, będący odpowiednikiem paryskiego łuku tryumfalnego. W Vientiane jest jeszcze wiele budowli w stylu francuskim, które są pozostałością po czasach kolonialnych. Bardzo ciekawym miejscem w stolicy było Muzeum Rewolucji, w którym pokazane były eksponaty z czasów walki narodu laotańskiego o wyzwolenie z pod kolonizacji francuskiej oraz z czasów budowy komunizmu. Wśród eksponatów zapamiętałem drewnianą ławkę, w której za młodu uczył się przywódca laotańskich komunistów. Jest także jego łyżka z wojska. Muzeum to było dla nas skansenem komunistycznego świata, który w naszym kraju powoli odchodzi w zapomnienie.

Szóstego sierpnia dostaliśmy przedłużenie wiz turystycznych o dwa tygodnie. Za każdy dzień musieliśmy zapłacić 1 USD. Po tym szczęśliwym wydarzeniu pojechaliśmy autobusem zobaczyć Budda Park (Vat Xieng Khouane), który jest oddalony o 24 kilometry na południe od centrum miasta. Dostaliśmy się tam autobusem nr 14 odjeżdżającym z okolic Morning Market. W Budda Park było całe mnóstwo posągów Buddy. Oprócz nich był trzystopniowy model nieba, ziemi i piekła. Model ten jest zbudowane w kształcie 3 piętrowego jabłka, wewnątrz którego wyrzeźbione są przedstawiające odpowiednie krainy sceny. Oprócz wstępu na teren Budda Park należało zapłacić także opłatę za możliwość robienia zdjęć, której oczywiście chcieliśmy uniknąć. Niestety nasza koleżanka została wypatrzona i ochrzaniona przez obsługę za próbę oszustwa. Co ciekawe, poznany przez nas młody Laotańczyk nie mógł zrozumieć dlaczego ona tak postąpiła. Laotańczycy w ogóle są bardzo uczciwi, co poniekąd tłumaczy skąd u nich taka bieda.

Wieczorem poszliśmy na kolację do jednej z wielu restauracyjek nad brzegiem Mekongu. Ponoć właśnie tutaj można obserwować jedne z najpiękniejszych na świecie zachodów słońca. Niestety na początku sierpnia była tu pora deszczowa i z zachodów nici."; break; case ("11"): echo "Siódmego sierpnia Darek i Dorota odłączyli się od nas i pojechali do Kambodży a potem aż do Malezji. My postanowiliśmy zostać jeszcze 2 tygodnie na południu Laosu. O 13 wyjechaliśmy więc starym gratem do Thakek. Droga była dobra, ale nasz stary i zatłoczony autobus wlekł się niemiłosiernie. Autobus był tak załadowany ludźmi i workami towarów, że sprzedawcy biletów lawirowali za oknami pojazdu dochodząc w ten sposób do wszystkich podróżnych. Część Laotańczyków i nasze bagaże były na dachu. \"monsun\"Całe szczęście, że kiedy zaczęło lać bagaże zostały przykryte jakąś płachtą. Od dnia wyjazdu z Vientiane codziennie nadchodził monsun i okrutnie lało. Obok mnie siedziała w autobusie matka z kilkuletnim synem. W pewnym momencie dała mu do zabawy ogromnego chrabąszcza. Malec kilka minut pobawił się żywym owadem, po czym odgryzł mu głowę i ze smakiem schrupał. Po jakimś czasie zjadł też resztę robaczka. O takie smakołyki po drodze wcale nie było trudno. Na każdym przystanku do okien podbiegały tłumy sprzedawców serwujących, żaby, szczury, chrabąszcze i inne przysmaki; wszystkie smażone gotowane lub żywe w zależności od upodobań klientów. Można było zjeść także normalniejsze potrawy jak ryż, kukurydzę świeże ananasy czy banana shake w woreczkach. Z resztą woreczki po banana shake tubylcy wykorzystywali później do wymiotowania. Laotańczycy z natury lubią wymiotować w autobusach jak z reszta większość azjatyckich nacji. Do Thakek dotarliśmy ok. godziny 20.00. Na miejscu przenocowaliśmy w okrutnie drogim hotelu za 12 tyś. kipów od osoby.

Następnego dnia z rana spakowaliśmy manele i poszliśmy szukać transportu do Mahaxai. Po kilku godzinach oczekiwania znaleźliśmy starego ZIŁa jadącego do Mahaxai. Była to stara ciężarówka przerobiona na autobus. W miejscu paki były zbite z desek miniaturowe ławki pokryte drewnianym dachem. Siedzenia takie dla Europejczyka były o wiele za małe. Zupełnie nie było gdzie wcisnąć nóg a głowa obijała się o dach na wertepach. Jak się okazało bilety dla nas były 3 razy droższe niż dla tubylców. Paskudna kierowniczka autobusu wyjaśniła nam, że dla amerykańskich imperialistów są specjalne ceny i nie dotarło do niej, że nie byliśmy amerykanami. Ta komunistyczna krowa rozróżniała tylko dwie rasy ludzi. Laotańczycy i biali imperialiści. Widocznie nie widziała nigdy murzyna. Oczywiście nie zgodzilibyśmy się zapłacić takiej kwot za przejazd gdybyśmy wiedzieli ile płacą tubylcy, ale niestety byliśmy pierwszymi kupującymi bilety. \"Mahaxai\"Całą dwugodzinną drogę kłóciliśmy się z tą babą i uprzykrzaliśmy jej życie, ale nadwyżki zapłaconych pieniędzy nie odzyskaliśmy. Zapamiętaliśmy tą paskudna babę, ale ona nas na pewno też. Przykrą i niewygodną podróż zrekompensowały nam widoki za oknem. Droga z Thakek do Mahaxai jest niewątpliwie jedną z najpiękniejszych w całym Laosie. Wyrastające z zielonych pół białe formacje skalne pięknie błyszczały w upalnym słońcu. Niestety brak amortyzacji w pojeździe uniemożliwiał robienie zdjęć przez miniaturowe okienka. Po dwóch godzinach jazdy nie amortyzowanym pojazdem po wyboistej drodze okropnie bolały nas plecy a dupa nie nadawała się do siedzenia."; break; case ("12"): echo "Mahaxai była niedużą wioską, w której czynny był jeden hotel. Za bardzo ładną dwójkę zapłaciliśmy 15 tyś. kipów i zamieszkaliśmy tam w trójkę. W hotelu był też prąd i całkiem czysty prysznic. Wioska była niezwykle malowniczo położona nad brzegiem rzeki. Na północ widać niewielkie góry. Niestety z powodu monsunowych deszczy wszystkie drogi były pełne błota. Po dobrym obiedzie i super piwku (Beerlao) wieczór spędzamy na tarasie hotelu. Około godziny dziewiątej przyszła potężna burza z ulewą , która trwała do samego rana. Rano wyszło piękne słońce. Ten scenariusz powtórzył się z dużą dokładnością następnego dnia.

\"Mahaxai\"Dziewiątego sierpnia z rana poszliśmy wynająć łódź i popływać po okolicy. Po długich targach ustaliliśmy cenę na 50 tyś. kipów za czterogodzinny rejs. Płynęliśmy małym, wąskim czółnem wyposażonym w niewielki silnik. Na początku mieliśmy małe problemy z utrzymaniem równowagi, ale sterownik dzielnie równoważył przechyły łodzi. Rejs ten można uznać za jedną z największych atrakcji w Laosie. Początkowo płynęliśmy w górę rzeki gdzie wokół nas rozciągały się spowite chmurami góry. Następnie popłynęliśmy zobaczyć inne wioski leżące nad brzegiem. Jedna z nich była zalana przez wezbrane wody rzeki.

Następnego dnia z rana opuściliśmy Mahaxai i normalnym już autobusem, po normalnej cenie dojechaliśmy do Thakek. W Thakek przesiedliśmy się na pick-up'a do Savanakhet. Po 2,5 godziny dotarliśmy na dworzec autobusowy. Z dworca do centrum musieliśmy dojechać tuk-tukiem. Po znalezieniu hotelu poszliśmy zwiedzić miasto. Miasto jest bardzo ładnie położone nad brzegiem Mekongu. W porównaniu z innymi miastami było tu stosunkowo dużo turystów. W mieście znajdowało się wiele zabytków starofrancuskiej architektury z czasów kolonialnych. W centrum miasta znajdowała się znana szkoła dla buddyjskich mnichów oraz piękna Vat Saya Phoum. Obok zabytków kultury buddyjskiej przy centralnym placu miasta stał zbudowany przez Francuzów kościół. Było tu też wiele ciekawych restauracyjek, w których można było naprawdę nieźle zjeść. Tego dni około 17 z południa nadciągnęła burza i obfite opady deszczu. Po burzy rozjaśniło się i mogliśmy zobaczyć namiastkę zachodu słońca nad Mekongiem."; break; case ("13"): echo "Jedenastego sierpnia wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy zobaczyć oddaloną o kilka kilometrów od miasta słynną stupę Ing Hang. \"IngJest ona jednym z najświętszych miejsc w Laosie. Podczas przejażdżki rowerowej Olimpia jechała bez koszulki, w samym staniku. Spowodowało to nachalne oglądanie się facetów. Ciekawie reagowały na to zjawisko kobiety, śmiejąc się na głos i pokazując palcami. Dwie z nich mało nie spadły z motoru, którym jechały. Podziwiam poświęcenie naszej koleżanki, która tak bardzo chciała się opalić. Po godzinie jazdy w okropnym upale dotarliśmy do stupy. Nieliczni wierni w skupieniu modlili się przed całkiem ładnym kwadratowym słupem. Jedna z przybyłych rodzin wniosła przed modlitwą kilka butelek coli do wnętrza stupy, po czym odprawiła modły, wyciągnęła butelki i tak poświęcony napój z przejęciem wypiła. Po obejrzeniu stupy objechaliśmy znajdujące się nieopodal malownicze jeziorko. Wokół niego biegła ścieżka rowerowa, a na wielu drzewach wisiały tabliczki informacyjne dotyczące poszczególnych gatunków roślin. Ścieżki wokół jeziora były dobrze opisane i przygotowane.

Następnego dnia wyjeżdżaliśmy do Sepon zobaczyć pozostałości z czasów wojny wietnamskiej. Niestety od samego rana rozłożyła mnie jakaś choroba i czułem się paskudnie - jak na potężnym kacu. O 8 rano zapakowaliśmy się do starego Paz'a. Mimo, że był to autobus a nie ciężarówka to do wysokości siedzeń autobus był załadowany workami z ryżem. Mali Laotańczycy pakowali 80 kilogramowe worki bez większych problemów. Dopiero na tej górze ryżu układali się ludzie, gdzie kto mógł. Każdy z pasażerów miał oczywiście swoje własne toboły, np.: worek ryżu. Na dach nic nie dało się już upchnąć, ponieważ też był nieźle załadowany. Jeszcze przed odjazdem przez małe okienko widzieliśmy małego chłopca, który wyszedł na spacer z chrabąszczem. Miał go na \"smyczy\". Chrabąszcz wzlatywał w górę i siadał chłopcu na ramieniu. Jak się mogę domyślić koniec końców chrabąszcz został zjedzony. Po blisko dwóch godzinach załadunku worków i ludzi autobus wytoczył się z dworca i ruszył w kierunku Sepon. Po drodze nic ciekawego nie było widać. Paradoksalnie choroba nie pozwalała mi odczuwać niewygód podróży. Nawet lejąca się strugami podczas deszczu do wnętrza woda nie robiła na mnie większego wrażenia. Szefem autobusu była krzykliwa starucha. Do pomocy miała z ośmiu tragarzy. Na najbardziej zatłoczonych odcinkach trasy jechali oni na dachu lub wręcz wisieli za oknami. Do najciekawszych osobliwości w autobusie należała wymalowana \"czarownica\" z paznokciami długości kilkunastu centymetrów. Paznokcie te były ładnie pomalowane a pani była niezwykle zadbana, chociaż swoje lata miała. Ciekawe jak się taka w Laosie uchowała. "; break; case ("14"): echo "Po dziesięciu godzinach jazdy dotarliśmy do celu. Po drodze mieliśmy kilka przerw na jedzenie i kilka na naprawę naszego wraka. W Sepon zatrzymaliśmy się w jedynym otwartym hotelu. Niestety nie było w nim wody. Ku naszej rozpaczy nikt w okolicy nie organizował wycieczek po szlaku Ho Chi Minha. W mieście były co prawda tablice ostrzegające o niewybuchach i minach, ale to wszystko co przypominało wojnę.

Cały następny dzień leżałem w hotelu i czułem się okropnie. Nie wiele straciłem, gdyż Tomek i Olimpia nic ciekawego tego dnia nie zobaczyli. Mieli co prawda plany, aby pójść na piechotę drogą na południe Laosu. Pogłoski, że na drodze nie ma mostów i sprzeciw Olimpii odwiodły Tomka od tego pomysłu. Po za tym nie było gwarancji, że po drodze można napotkać coś ciekawego.

Czternastego rano puściłem pawia i około ósmej wyjechaliśmy z powrotem do Savanakhet. Tym razem jechaliśmy starym Kamazem. Autobus był cholernie głośny i cuchnący. Siedzenia nie były drewniane jednak wygody nie można im było zarzucić. Były zupełnie pionowe i bardzo wąskie. Miejsca na nogi było jak zwykle dla 140 centymetrowego laotańskiego \"byka\". W tą stronę na szczęście nie jechaliśmy na workach z ryżem. Po licznych przystankach i zmianie koła dotarliśmy do Savanakhet. Była godzina szesnasta. Na dworcu zjadłem \"noodle soup\", po której poczułem się znacznie lepiej. Wzmocniłem się jeszcze napojem energetyzującym i poczułem się całkiem dobrze. Około 18 odjechaliśmy autobusem do Pakxe. Był to prawdziwy autobus z normalnymi siedzeniami. Był on jednak niemiłosiernie zatłoczony, a oprócz ludzi i worków z ryżem do środka wpakowano sporych rozmiarów silnik spalinowy. W Pakxe szybko znaleźliśmy hotel i poszliśmy spać.

Rano zauważyłem, że miałem mocno powiększone węzły chłonne i sikałem na czerwono. Postanowiliśmy znaleźć jakiegoś lekarza. W tym celu odwiedziliśmy znajdujący się w centrum miasta szpital. Nie było w nim akurat żadnego lekarza a widok obskurnych i brudnych sal i takiego samego personelu znacznie poprawił mój stan i odechciało mi się chorować. \"budynek\"Po zwiedzeniu miejscowego targowiska i zjedzeniu pysznych ciastek budyniowych znaleźliśmy całkiem przyzwoity gabinet lekarski, ale był czynny dopiero wieczorem. Do wieczora czułem się dobrze, więc zwiedziłem miasto pełne zabytków francuskiej architektury. W całym mieście unosił się zapach świeżo prażonej kawy, która była zbierana na otaczających Pakxe równinach. Niedaleko znajdowało się największe zagłębie kawowe Laosu: \"Bolaven Plateau\". Wieczorem udałem się do lekarza, który miał przed laty praktykę w Monachium w Niemczech. Stwierdził, że to jakaś wewnętrzna infekcja i dał mi trochę tabletek. Za wizytę i tabletki zapłaciłem 4 dolary. Tabletki chyba były dobre bo po dwóch dniach mi przeszło."; break; case ("15"): echo "Szesnastego rano zjedliśmy \"noodle soup\". Była to całkiem inna zupa bo przygotowana była przez Wietnamczyka. Po śniadaniu popłynęliśmy łodzią do Champasak. Rejs trwał około półtorej godziny. \"champasak\"Na miejscu zatrzymaliśmy się w Kham Phu Geust Hause. Za nocleg zapłaciliśmy po 5 tyś. od osoby. Zaraz po zameldowaniu pojechaliśmy tuk-tukiem do ruin Vat Phou - największej Khmerskiej świątyni z okresu Angkor w Laosie. Ruiny świątyni położonej na zboczu wzgórza były dość mocno oplecione roślinnością. Cała świątynia położona była na obszarze kilku hektarów i robiła ogromne wrażenie. Z jej górnego poziomu rozpościerał się widok na równinę Mekongu. Zwiedzanie kompleksu świątynnego zajęło nam kilka godzin.

Siedemnastego sierpnia spakowaliśmy plecaki i tramwajem rzecznym popłynęliśmy w dół rzeki, gdzie znajduje się Si Phan Done (4000 wysp). Wyspy te znajdowały się na liczących 14 kilometrów szerokości rozlewiskach Mekongu. Największa z wysp Done Khong miała kilkanaście kilometrów długości i kilka szerokości i znajdowała się zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy z Kambodżą. Do tej właśnie wyspy chcieliśmy dopłynąć. Rejs trwał 8 godzin i był jednym z najciekawszych etapów w podróży. \"łódź\"Z dachu łodzi, na którym siedziałem rozpościerał piękny widok na okolicę. Gdy łódź dobijała do kolejnych wiosek wszystkie dzieci przybiegały powitać podróżnych a dorośli przybiegali sprzedać przekąski. Około 17 dotarliśmy do Muang Xing na zachodnim brzegu wyspy a miasteczko Muang Khong, w którym był hotel znajdowało się po stronie wschodniej. Ponieważ taksówkarze chcieli horrendalnych sum za ten ośmiokilometrowy odcinek zarówno my jak i kilku Australijczyków poszliśmy na piechotę. Droga wiodła przez mocno zielone pola ryżowe, pośród których rosły pojedyncze palmy. Po półtorej godzinie marszu dotarliśmy do Muang Khong, gdzie zatrzymaliśmy się w bardzo fajnym hotelu Done Khong Geust Hause. Nocleg kosztował tylko 7000 tyś. kipów, ale mała butelka pepsi aż 2,5 tyś. kipów."; break; case ("16"): echo "Rano przepłynęliśmy rzekę i dalej pick-up'em pojechaliśmy do wodospadu Khone Pha Pheng. Jak podaje wydany przez Laotańczyków prospekt jest to największy wodospad południowo-wschodniej Azji. Do wodospadu prowadziła bardzo dobra, nowa droga, a wokół niej rozciągały się bajeczne krajobrazy. Przy samym wodospadzie można było zjeść metrowej długości jaszczura lub jedną z kilku serwowanych tu ryb. \"wodospad\"Zdecydowaliśmy się na rybkę bo żyjący jeszcze i przywiązany do drzewa jaszczur był dla nas nieco za drogi. Oczywiście jak na polskie warunki to był raczej tani, bo nie kosztował więcej niż 100 złotych, ale nasze skromne budżety nie przewidywały tak wykwintnych posiłków. Pieczona na ognisku ryba też była dobra. Sam wodospad wywarł na nas ogromne wrażenie, chociaż nie był bardzo wysoki. Masy brunatnej wody przetaczały się z wielkim hukiem na szerokości kilkuset metrów. Aby w pobliżu wodospadu porozmawiać trzeba się było nieźle nakrzyczeć. Spadek wody poprzecinany był wyrastającymi kępami drzew. Nad jednym ze spadków wody rozciągnięte były dwie linki. Po tych linkach przechodzili rybacy łowiący ryby w wodach wodospadu. Ryzykując życie przechodzili niczym cyrkowcy stąpając po jednej lince i trzymając się drugiej zawieszonej nad ich głowami. Nie wyobrażam sobie jak można po tym przejść, a tubylcy biegają po nich i do tego łapali dzidą ryby.

Po powrocie z wodospadu kupiliśmy zielony syrop, który rozcieńczaliśmy w wodzie. Syropy te miały landrynkowy smak i były w Laosie bardzo popularne. Oprócz zielonego było jeszcze kilka innych kolorów, ale ich smak był nieco gorszy. Choć na początku wyprawy syrop wydawał mi się bardzo dobry to pod koniec miałem go serdecznie dość.

Dziewiętnastego sierpnia wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy zwiedzić wyspę. \"wyspa\"Na wyspie dominowały niewielkie pola ryżowe rozdzielone równie niewielkimi lasami i pojedynczymi wolno rosnącymi palmami. Objechanie całej wyspy na starych rozklekotanych rowerach zajęło nam ponad pół dnia. Bardzo zmęczeni pedałowaniem w tropikalnym upale dotarliśmy do hotelu i po kąpieli postanowiliśmy pojechać stopem do Pakxe. Przepłynęliśmy rzekę i stanęliśmy przy drodze. Niestety samochody pojawiały się raz na kilkadziesiąt minut. Po kilku godzinach bezskutecznego machania wróciliśmy do hotelu na wyspie. Nie złapaliśmy stopa a nie jechał tego dnia już żaden autobus."; break; case ("17"): echo "Następnego dnia wcześnie rano przepłynęliśmy po raz kolejny Mekong i o szóstej rano złapaliśmy autobus do Pakxe. Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do przedmieść Pakxe, gdzie znajdował się dworzec autobusowy. Kolejne 8 kilometrów dzielące nas od centrum miasta przejechaliśmy tuk-tukiem. Nasz ostatni dzień w Laosie spędziliśmy na robieniu zakupów, objadaniu się i piciu rewelacyjnego Beerlao.

Dwudziestego pierwszego sierpnia opuszczaliśmy Laos. Rano wymeldowaliśmy się z hotelu i promem miejskim przepłynęliśmy Mekong. Już na promie złapaliśmy stopa do granicy. Na pace pick-up'a dotarliśmy pod sam posterunek graniczny. Na miejscu spotkała nas niespodzianka: w soboty i niedziele przejście nieczynne. Nie mogliśmy opuścić Laosu bo przejście było zamknięte, ale nie mogliśmy też zostać bo właśnie w tym dniu kończyła się nasza wiza. Chcieliśmy dostać się do Tajlandii bez pieczątek odprawy Laotańskiej (przejście po stronie tajskiej było czynne), ale w ostatnim momencie zostaliśmy cofnięci. Postanowiliśmy więc przegadać laotańskich graniczników. Okazało się, że można przekroczyć granicę, ale po uiszczeniu odpowiedniej opłaty. Wynosiła ona około 5 dolarów. Po długich targach udało mi się stargować tą cenę do 60 bathów, czyli trochę ponad jednego dolara. Po szybkiej odprawie znaleźliśmy się ponownie w Tajlandii.

Zaraz po przekroczeniu granicy złapaliśmy busa do Phibun Mangsahan skąd pick-up'em dojechaliśmy do Ubon Rathathani. Z Ubon Rathathani pojechaliśmy pospiesznym pociągiem do Buri Ram. Zarówno bus jak i pick-up kosztowały nas po 20 bathów a pociąg aż 80 (40 + 40 za pośpiech). Na miejscu znaleźliśmy tani hotelik i poszliśmy na noodle soup.

Dwudziestego drugiego sierpnia rano zostawiliśmy rzeczy w hotelu i pojechaliśmy stopem do Phanom Rung, \"kmerskagdzie znajduje się dobrze zachowana i odrestaurowana świątynia khmerska z okresu angkor. Przy wejściach do świątyni znajdowały się pięciogłowe smoki. W oknach obiektów świątynnych podobnie jak w innych khmerskich świątyniach widniały charakterystyczne dla architektury okresu angkor kolumny. Cały kompleks miał jedną zasadniczą wadę - przetaczały się tu tłumy turystów, a w szczególności zorganizowanych grup turystycznych. Tego typu turystów z rozwydrzonymi bachorami nie trawię najbardziej. Nie rozumiem dla czego rodzice katują swoje dzieci koniecznością zwiedzania miejsc, które tych malców zupełnie nie interesują. Po powrocie ze świątyni poszliśmy na pyszne lody. Za cały wielki puchar lodów zapłaciłem półtora dolara. "; break; case ("18"): echo "Następnego dnia rano pojechaliśmy pociągiem do Nakhon Ratchasima. Tam postanowiliśmy zostać do wieczora. Na stacji kolejowej zostawiliśmy plecaki i cały dzień włóczyliśmy się po mieście. Miasto jest raczej nieciekawe i jedyną atrakcją był targ pełny ciekawych warzyw, owoców i owoców morza. Na kolację kupiłem sobie pięknego arbuza. I jak zwykle po arbuzie złapała mnie sraka. Akurat w momencie, kiedy musieliśmy iść na pociąg do Bangkoku. Po drodze nie było żadnego sracza i jakoś postanowiłem z kulą w brzuchu dowlec się do stacji. Kiedy wchodziliśmy na stację ukazywały mi się gwiazdy przed oczami. Na peron wjeżdżał właśnie jakiś pociąg, ale do odjazdu naszego było jeszcze ze dwadzieścia minut więc pobiegłem się spokojnie wysrać. Kiedy tylko pierwsza porcja sraki wyleciała ze mnie z prędkością pociągu pośpiesznego Tomek z Olimpią wbiegli do kibla z krzykiem, że mam się zbierać bo nasz pociąg odjeżdża. Stwierdziłem, że robią sobie jaja z mojego nieszczęścia i nie zważając na ich krzyki spokojnie kontynuowałem wypróżnianie. Ale poza nimi zaczął drzeć się jeszcze jakiś Taj. Wciągnąłem więc pospiesznie portki i wybiegłem ze sracza. Kiedy wybiegałem na peron gapił się na mnie cały pociąg. Wszyscy gapili się i coś wesoło pokrzykiwali. Zabrałem plecak, bilet był już wypisany, zapłaciłem szybko i pobiegliśmy do pociągu. Jak tylko wsiedliśmy pociąg ruszył. Okazało się, że mieliśmy złą godzinę odjazdu. No może godzina ta była dobra, ale odnosiła się do innej stacji w tym mieście. Położyliśmy plecaki i mogłem spokojnie pójść dokończyć ceremonię.

Do Bangkoku dotarliśmy o trzeciej w nocy. Przed dworcem złapaliśmy motorikszę i pomknęliśmy przez puste ulice do dworca autobusowego. Kierowca pędził jak szalony, jednak do wyczynów słynnych teherańskich taksówkarzy było mu jeszcze daleko. Z dworca pojechaliśmy autobusem do Kanchanaburi, gdzie znajdował się słynny z filmu most na rzece Kwai. Oczywiście film kręcony był zupełnie gdzie indziej i sfilmowany został zupełnie inny most. Na miejsce dotarliśmy po 3 godzinach, z czego połowę czasu przebijaliśmy się przez Bangkok. Mimo ośmiu pasów wiodących w jednym kierunku tworzyły się na obrzeżach tajskiej stolicy ogromne korki. "; break; case ("19"): echo "W Kanchnaburi znaleźliśmy nocleg w hotelu na rzece. \"most\"Do poszczególnych pokoi - domków dochodziło się po drewnianych pomostach. Przez dziurę w swoim domku widziałem fale rzeki Kwai. Domek w hotelu River Geust Haus był wielkości 4 metrów kwadratowych z czego większość tej powierzchni stanowiło \"podwyższenie sypialne\". Na wodzie znajdowała się też bardzo przyjemna hotelowa restauracja. Jedyną częścią hotelu położoną na lądzie były sanitariaty. No sanitariaty to trochę słowo na wyrost, po prostu sracze i prysznice. No, ale nocleg kosztował tylko 40 bathów.

Po zakwaterowaniu poszliśmy zobaczyć słynny most na rzece Kwai. Jest to solidna metalowa konstrukcja oparta na kamiennych słupach. Do dziś raz dziennie przejeżdża po nim pociąg. \"most\"No to wydarzenie czekało wielu turystów z aparatami, głównie japończyków, chociaż przejeżdżający skład raczej nie przypominał ciufci z okresu drugiej wojny światowej. Koło mostu stała co prawda jakaś stara lokomotywa, ale wisiała na niej paskudna reklama, co uniemożliwiało zrobienie zdjęcia. Samo miejsce zrobiło na mnie bardzo niekorzystne wrażenie głównie ze względu na jego komercyjny charakter. Wszędzie sprzedawcy pamiątek i reklamy. Dużo bardzie podobał mi się cmentarz żołnierzy japońskich. Nie było tam tłumów autokarowych turystów, a ustawiony grobowiec miał bardzo ciekawy kształt.

"; break; case ("20"): echo "Dwudziestego piątego sierpnia rano poszukaliśmy najtańszej wypożyczalni motorów i wypożyczyliśmy dwa skutery, żeby pojechać do wodospadu Erewan. Wypożyczenie na cały dzień kosztowało 150 bathów, do tego benzyna za 62 bathy. Na początku jeżdżenie skuterem wcale nie było, takie łatwe. Nigdy wcześniej nie jeździłem na motorze, a doświadczenia z jazdy rowerem okazały mało przydatne. Podczas treningów na ulicach miasta pogubiliśmy się i do oddalonego o 60 kilometrów wodospadu pojechaliśmy osobno. Spotkaliśmy się już przy samym wodospadzie, a właściwie przy ciągu wielu wodospadów. Pod najniżej położonym wodospadzie utworzył się sporych rozmiarów basen, w którym kąpało się sporo ludzi, głównie Tajów. Też skorzystaliśmy z kąpieli w błękitnych wodach rzeki. Zaskoczeniem były dla nas duże ryby sprawdzające, czy przypadkiem nie jesteśmy jadalni. Rybki te nie robiły nam żadnej krzywdy, ale nie przyzwyczajeni byliśmy do ciągłego, choć delikatnego skubania.

Kolejne, położone coraz wyżej wodospady schowane były pod gęstym dachem uformowanym z bujnej południowej roślinności. \"wodospad\"Woda miała ciemno błękitny odcień i odbijały się od niej nieliczne przebijające się promienie słońca. Kaskadowe wodospady Erewan były niewątpliwie jednym z najbardziej malowniczych miejsc w Tajlandii. Dodatkową atrakcją były chowające się koło wąskiej ścieżki metrowej długości jaszczury. Chyba były niegroźne, w końcu nas nie pożarły. Po kilku godzinach spędzonych w tym niezwykłym miejscu chcieliśmy zobaczyć jeszcze jeden wodospad w drodze powrotnej. Niestety przy skręcie z drogi głównej prowadzącej do Kanchanaburi jakiś skuter zajechał mi drogę i przy jego wymijaniu wpadłem w poślizg. Pomyliłem hamulce i straciłem panowanie nad skuterem. Nie wiedząc co zrobić wyprostowałem kierownicę i leciałem w kierunku zielonej wysepki. Odbiłem się o wysoki krawężnik i wyleciałem przez kierownicę. Nie chwaląc się, mój lot był ponoć rewelacyjny. Olimpia, która obróciła się i to widziała śmiała się do końca wyprawy. Szybko otrząsnąłem się z szoku i zgasiłem silnik. I to był problem, bo później nie mogłem go zapalić. Na dodatek odleciało kilka kawałków plastiku i co nieco się obtarło. Wtedy bałem się jak oddam skuter, w końcu zastawiłem za niego paszport. Mimo wielu prób silnik nie chciał załapać. Zapalił dopiero na popych. Zrezygnowaliśmy z dalszego zwiedzania i pojechaliśmy oddać skutery. W wypożyczalni jakiś gość oglądał skrzętnie motor, ale nie miał większych uwag i całe szczęście nie próbował go odpalić. Za jakiś kawałek plastiku chciał 100 bathów. Dałem mu bez targów, zabrałem paszport i szybko się zmyłem. "; break; case ("21"): echo "Dwudziestego szóstego sierpnia wymeldowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy autobusem do Nakhom Pathom. \"stupa\"Znajduje się tam największa stupa na świecie. Ma ona 127 metrów wysokość. Jej pomarańczowy stożek góruje nad całym, niewielkim miasteczkiem. Stupa otoczona jest niewielkim parkiem. Po schodach wchodzi się na jej pierwszy poziom, na którym wokół samego stożka stupy znajduje się postawiony na kształcie okręgu budynek. Ta monumentalna budowla zrobiła na mnie ogromne wrażenie, choć wielkim dziełem sztuki nie była. Poza stupą Nakhon Pathom słynie z najlepszego na świecie ryżu na słodko gotowanego na mleku z kokosa i sprzedawanego w kawałku bambusa. Zanim zostanie on włożony do wnętrza bambusa jest jeszcze zawijany w jakieś liście. Przy zakupie bambusowe opakowanie jest rozrąbywane dużym tasakiem, a powstałe w ten sposób połówki mogą służyć za talerze. Ryż dostępny był w dwóch odmianach: jasnej i ciemnej.

O godzinie 20.00 wyjechaliśmy nocnym pociągiem do Surat Thani. Na miejsce dotarliśmy o 7 rano. Ze stacji kolejowej do centrum było jeszcze 14 kilometrów. Chociaż przy samej stacji było wiele firm oferujących przejazd i pobyt na wyspach to ceny były astronomiczne. Przybyszów kusiły pięknie pomalowane, nowoczesne autokary i kolorowe foldery. Nie daliśmy się zwieść i pojechaliśmy zwykłym autobusem do centrum Surat Thani za 86 bathów. Z centrum było jeszcze 5 kilometrów do przystani promowej. Pokonaliśmy je tuk-tukiem. Z przystani w Surat Thani prom na Ko Samui kosztował 150 a na Ko Phangan, które było celem naszej wyprawy na południe, aż 195 bathów. Z uwagi na ceny pojechaliśmy stopem do Don Sak, a mieliśmy sporo szczęścia bo w tym nieziemskim upale złapaliśmy piękne, klimatyzowane Volvo, którym dotarliśmy na samą przystań. Prom na Ko Samui kosztował tu tylko 45 bathów. Był to wielki, kilkupoziomowy prom samochodowy. Już z przystani widać było wyspę Ko Samui. \"morze\"Oprócz niej morze usiane było licznymi malutkimi wysepkami. Niestety niebo tego dnia było zachmurzone i nawet trochę padało. Po krótkim rejsie dotarliśmy do przystani Thong Yong na południowym skraju Ko Samui. Z Thong Yong pojechaliśmy na przystań Na Thon. Tam prom na Ko Phangan kosztował 95 bathów więc pojechaliśmy stopem na Big Budda Beach. Tu cena była najniższa, tylko 80 bathów. Nad plażą Big Budda Beach jak sama nazwa wskazuje górował wielki złocisty posąg siedzącego Buddy. W miarę jak nasz mały statek oddalał się od brzegów Ko Samui posąg błyszczał w świetle południowego słońca, które wyszło po wcześniejszych chwilach deszczu."; break; case ("22"): echo "Na Ko Phangan zatrzymaliśmy się w ośrodku S.P. Resort w wiosce Ban Kai, do której dotarliśmy pick-upem. Za drewniany Bungalow bez łazienki zapłaciłem 50 bathów za dobę. Za murowany z łazienką trzeba było zabulić 150 bathów. \"naWłaśnie tu postanowiliśmy przez tydzień leżeć na plaży, opalać się i pływać odpoczywając po trudach ponad miesięcznego podróżowania. Wybraliśmy wschodnie wybrzeże Tajlandii ponieważ monsun przychodzi tu później i mieliśmy nadzieję na kilka słonecznych dni. Cały następny dzień spędziliśmy w ośrodku. Aż do samego południa leżałem w hamaku rozwieszonym na ganku mojego domku i gapiłem się w zasnute chmurami morze. Jak na strefę okołorównikową to było nawet chłodno i musiałem siedzieć w bluzie. Później się trochę rozjaśniło, ale tylko nieliczne promienie słońca przebijały się przez gęste liście palm kokosowych. Na plaży podobnie jak w ośrodku prawie nikogo nie było.

W naszym resorcie była bardzo dobra kuchnia. Na posiłki można było zamówić różnorodne potrawy, w tym wiele z łowionych tuż przy brzegu owoców morza. Hitem deserów były różne shake'i.

Po obiedzie i banana shake'u wyprałem swoją poszwę na kołdrę, która podczas podróży robiła mi za śpiwór, i rozwiesiłem ją przy bungalowie. Po paru godzinach była już sucha i wieczorem mogłem ją rozłożyć pod moskitierą, która wisiała nad moim wyrem. Moskitiera chroniła mnie nie tylko przed owadami, ale i przed szczurami, które beztrosko hasały sobie po wszystkich drewnianych bungalowach. Gdy tylko zasnąłem coś uharatało mnie w palca u nogi. Myślałem ,że mnie szczur ugryzł, ale żadnego nie znalazłem. Nie miałem żadnego znaku więc poszedłem spać.

Następnego dnia była ładna pogoda, więc poszliśmy zwiedzić wyspę. Poszliśmy drogą na południowo-wschodni kraniec wyspy, gdzie przypłynęliśmy dwa dni wcześniej. \"wyspa\"Droga wiodła po nadbrzeżnych wzgórzach, z których rozciągały się piękne widoki na plaże, morze i liczne wyspy i wysepki. Po drodze zrobiliśmy mnóstwo zdjęć. Doszliśmy, aż do Haadrin gdzie znajdowała się piękna piaszczysta plaża. W całym miasteczku było wiele ośrodków wypoczynkowych i małych restauracyjek. Cała miejscowość chroniona była przed nadmiarem słońca przez liczne palmy. Ruch o tej porze roku był niewielki przez co i ceny były niższe niż w szczycie sezonu. Po powrocie do naszego resortu poszliśmy na plaże, ale liczne fragmenty oderwane od rafy koralowej wbijały się w stopy i znacznie utrudniały poruszanie się. Olimpii wbił się w nogę kilkucentymetrowy kolec jeżowca lub innego dziwactwa. Operacja jego wyciągania trwała około pół godziny i zakończyła się sukcesem."; break; case ("23"): echo "Wieczorem nad wyspę napłynęły czarne chmury i zaczęło okrutnie lać. \"monsun\"Tak jak i w inne dni naszej wyprawy monsun dał o sobie znać. Cały następny dzień niebo było zachmurzone. Nie przeszkadzało nam to trochę popływać w ciepłych wodach Zatoki Tajlandzkiej. Po obiedzie poszedłem do najbliższej miejscowości na zakupy. Po całej wyspie szalały stada ujadających psów, które czasem napędzały mi trochę strachu. W całej Tajlandii jest to rzeczywiście plaga nękająca włóczących się turystów.

Przez dwa następne, słoneczne dni leżeliśmy na plaży i pływaliśmy w morzu oglądając przepiękna rafę koralową. Plaża koło naszego ośrodka była zaniedbana a żeby popływać należało przejść ze sto metrów po płyciźnie pośród plączących się roślin. Na dnie leżało też wiele kawałków rafy koralowej wbijających się stopy, więc kąpaliśmy się w sandałach. Mimo tych wielu niewygód było jednak warto.

Kiedy wieczorem kolejnego dnia położyłem się spać znowu coś uharatało mnie w małego palca u stopy. Ból był taki jakby ktoś spuścił mi kantem cegłę. Szybko zapaliłem światło i obejrzałem palca. Właściwie nic na nim nie było widać, ale bolał mnie jak cholera. Żadnego szczura nie widziałem więc przejrzałem swoją poszwę. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem dużego czarnego wija. Wyciągnąłem go na podłogę i poćwiartowałem scyzorykiem. Chciałem pokazać go rano towarzyszom podróży, ale jak tylko zgasiłem światło przybiegł szczur i go zjadł.

Drugiego września wypożyczyliśmy skuter i na zmiany jeździliśmy nim po wyspie. \"naWłaściwie to Tomek robił za kierowcę i woził nas na kolejne punkty spotkań. Ja po swoim ostatnim wypadku miałem jeszcze mały wstręt do skuterów. W ten sposób zwiedziliśmy całą wyspę. Właściwie wyspa nie była szczególnie duża i dałoby się ją zjechać rowerem, ale drogi wiodły po górach i tym upale byłoby to bardzo męczące, a przecież przyjechaliśmy tu się byczyć a nie męczyć. Następnego dnia nastąpiło apogeum tego byczenia się. Cały dzień leżeliśmy w hamakach, albo siedzieliśmy w restauracji popijając piwko i shake'i. Był to ostatni dzień naszego pobytu na wyspie."; break; case ("24"): echo "Czwartego września rano opuściliśmy nasz ośrodek i pick-upem dojechaliśmy do Haadrin. O 9.30 odpłynęliśmy promem do Big Budda Piere na Ko Samui. \"wyspy\"Stamtąd trochę na stopa a trochę kursowym pick-upem dojechaliśmy południowym skrajem wyspy do przystani promów samochodowych, tej samej do której przypłynęliśmy w drodze na wyspę. Południowa strona Ko Samui to rozrywkowo - wypoczynkowe centrum wyspy, gdzie nawet o tej porze roku było wielu zachodnich turystów. Było tam pełno dyskotek, restauracyjek, luksusowych hoteli i pięknie zadbanych, piaszczystych plaż - zupełnie jak na amerykańskich filmach. Po ulicach biegały opalone, dorodne biusty i jędrne pośladki. Szkoda, że tylko tędy przejeżdżaliśmy. Po drodze spotkaliśmy kilka razy gościa, który dawał się łapać na stopa, ale przez samym odjazdem żądał zapłaty jak za kursowy autobus. Nie daliśmy się naciągnąć na jego numer odjechał z niesmakiem. Widzieliśmy, że podobnie postępował z innymi autostopowiczami. Prom z Thong Yong płynął do stałego lądu jakieś półtorej godziny. Już na pokładzie złapaliśmy stopa do Surat Thani. Stopem dojechaliśmy jednak tylko do przedmieść i do centrum dojechaliśmy busem.

Następnym celem naszej wyprawy miała być wyspa Ko Libong leżąca na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego. Niestety ostatni autobus do Trang, najbliższej większej miejscowości w pobliżu wyspy, odjechał o godzinie 15.00. Pojechaliśmy zatem w okolice stacji kolejowej, aby dostać się do Trang porannym pociągiem. Na noc zatrzymaliśmy się w hotelu tuż przy dworcu. Wieczorem udaliśmy się na pobliski bazar gdzie dobrze się najedliśmy i zrobiliśmy małe zakupy.

Wcześnie rano, bo już o 6.30 pojechaliśmy pociągiem na południe. O 12.00 dojechaliśmy do Kantang, leżącego nieopodal wybrzeża Morza Andamańskiego. Jest to niewielkie miasteczko leżące nad kanałem prowadzącym od morza. Aby dostać się do przystani, z której odpływały promy na Ko Libong przepłynęliśmy kanał. Niestety dalej nic nie jechało a na dodatek zaczął lać deszcz. Przy dordze na skraju miasta spotkaliśmy kilku podpitych tubylców. Jedni zaoferowali nam nocleg w ich chacie, ale my chcieliśmy gnać w kierunku wybrzeża. Jeden z nich uprzytomnił sobie w swoim zamroczeniu, że miał motor i bardzo chętnie go nam pożyczy. Wszyscy namawiali nas do skorzystania z tej propozycji. W końcu wzięliśmy tego rozklekotanego grata i postanowiliśmy pojechać na zwiad. Jako, że Olimpia nie czuła się najlepiej tego dnia została z plecakami na przystanku a ja z Tomkiem pojechaliśmy ku wybrzeżu."; break; case ("25"): echo "Ubrani w granatowe płaszcze przeciwdeszczowe i z jednym plecakiem na plecach musieliśmy wyglądać zabawnie w tej ulewie. I pewnie tak wyglądaliśmy bo wszyscy, których spotkaliśmy po drodze gapili się na nas jak na kosmitów. Zresztą żadni inni wariaci nie wsiadali tego dnia na motory. Po blisko godzinnej jeździe pod wiatr dotarliśmy zmarznięci do wioski leżącej na wybrzeżu. Nie było to jednak tak jak sobie wymarzyliśmy. Na morzu panował sztorm, do Ko Libong od tygodnia nie pływały promy a za nocleg w tutejszych pensjonatach zakrzyczeli horrendalną sumę 500 bathów. Zamoczyliśmy więc nogi w ciepłych wodach Morza Andamańskiedo, wsiedliśmy na nasz szczątkowy skuter i pognaliśmy z powrotem. Niestety na miejscu okazało się, że Olimpia złapała jakiegoś pick-upa i pojechała za nami. Po drodze nawet wydawało nam się, że ją widzieliśmy, ale nie byliśmy pewni. Na miejscu stwierdziliśmy, że ja zaczekam a Tomek po nią pojedzie. Umówiliśmy się też, że jak się nie spotkamy to będziemy następnego dnia jechać do Bangkoku ustalonym pociągiem. Po godzinnym oczekiwaniu trochę zmarzłem i zgłodniałem, więc przepłynąłem kanał, żeby zjeść coś w centrum Kantang. Po obiedzie czekałem na nich koło przystani promowej, ale długo się nie pojawiali. Zacząłem więc szukać hotelu, ale najtańszy kosztował aż 200 bathów. Robiło się już późno więc wsiadłem w autobus i pojechałem do Trang szukać taniego hotelu. Tam znalazłem całkiem przyzwoity Phu Hotel za 100 bathów.

Następnego dnia rano zjadłem miejscowy przysmak rice soup z rybnymi kulkami. Muszę przyznać, że wolę noodle soup z mięsnymi kulkami. Potem pokręciłem się jeszcze trochę po mieście i poszedłem na pociąg. W pociągu, który odjeżdżał ok. 14.00 spotkałem Tomka z Olimpią, którzy noc spędzili w chacie jednego z tych gości, którego spotkaliśmy w Kantang. Ponoć była to bardzo wesoła noc.

Do Bangkoku dotarliśmy o 8.00 następnego ranka. Podobnie jak na początku wyprawy tak i teraz zatrzymaliśmy się w Walley Geust Hause przy Khao San Road. Na miejscu spotkaliśmy Dorotę i Darka, którzy od momentu kiedy oddzielili się od nas w Laosie zwiedzili Kambodżę, Malezję i dotarli aż do Singapuru. Cały dzień spędziliśmy na snuciu podróżniczych opowieści i włóczeniu się po okolicy. Bardzo lubię wysłuchiwać podróżniczych opowiadań, dlatego mimo, że nic tego dnia nic nie zwiedziliśmy, to wymiana doświadczeń na jednej z najbardziej znanych wśród obieżyświatów ulic świata, wprawiła mnie w podróżnczy nastrój. Wieczorem nasi przyjaciele spakowali manele i polecieli do Londynu. Przed nami było jeszcze kilka dni zwiedzania."; break; case ("26"): echo "Ósmego września pojechaliśmy pociągiem na jednodniowa wycieczkę do Ayutthayi - starożytnej stolicy Tajlandii. Ruiny zabytków rozmieszczone były na dużym obszarze starego miasta, dlatego za namową Darka, który był tu wcześniej wypożyczyliśmy rowery. \"Ayuthaya\"Ayutthaya pełna była świątyń, parków i fallicznych kształtów ruin stóp. Jedną z atrakcji był też wielki leżący Budda przywdziany w żółtą szarfę. Zwiedzanie całości zajęło nam kilka godzin. W podziwianiu zabytków przeszkadzał nam ciężki do zniesienia upał. Powietrze zdawało się przylepiać do naszych ciał a wypijana woda w oka mgnieniu wypełzała na naszą skórę. Jednak jest jeszcze coś co zapamiętałem z tego miasta - pyszne banany w cieście, które z różnym powodzeniem próbowałem przygotowywać w Polsce. Oprócz objadania się bananami skusiliśmy się na króla owoców - duriana. Niestety nasz egzemplarz był chyba nieco nadpsuty bo smakował jakoś dziwnie. Kiedy kupiłem go po raz drugi na targu w Bangkoku był zdecydowanie lepszy. Choć muszę przyznać, że od króla owoców znacznie bardzie przypadły mi do gusty rambutany. Są to powleczone galaretowatą masą i owłosiona skórką orzeszki. Z całego tego zestawu najlepsza była galaretowata masa o egzotycznym smaku. Podczas całej wycieczki po starej stolicy Tajlandii bacznie uważaliśmy na rowery bo Darek z Dorotą mieli przykry wypadek - jakiś wesołek poprzebijał im dętki w kołach.

Cały następny dzień włóczyliśmy się po Bangkoku, zwiedzając centrum miasta i chińską dzielnicę, gdzie długie godziny chodziliśmy po targu i szukaliśmy odpowiedniego dzbanka na herbatę, który Olimpia postawiła sobie za cel znaleźć. Widziała taki wcześniej, ale teraz jak na złość niegdzie go nie było. Kiedy tylko go odnalazła odetchnęliśmy z ulgą i zjedliśmy zasłużony obiad.

Po Bangkoku bardzo szybko podróżowało się tramwajami wodnymi. Co kilkaset metrów przy brzegu Chaoprai znajdował się przystanek wodnych tramwajów. \"rzeka\"Kiedy łódź dobijała do brzegu rozlegał się gwizdek, na znak którego pasażerowie wsiadali i wysiadali. Czasem zdarzało się, że ktoś w pośpiechu zgubił popularne w Tajlandii klapki. Wiele takiego obuwia pływało po rzece. Te i inne przedmioty były wyławiane przez rzecznych śmieciarzy, którzy na brak zajęcia nie narzekali. W łodziach panował zwykle duży tłok, podobnie jak na samej rzece. Kiedy wracaliśmy do hotelu po całodniowym chodzeniu przez blisko godzinę staliśmy w korku na rzece. Liczne manewrujące barki tak sprawnie zablokowały rzekę większą od Wisły, że sprawnie manewrujący dotąd sternik w końcu się poddał i musieliśmy zaczekać, aż ruch się rozładował."; break; case ("27"): echo "Kolejnego dnia pojechaliśmy do Ratcha Buri zobaczyć targ na wodzie - Saduak Floating Market. Dotarliśmy tam wcześnie rano, kiedy kupcy i zwiedzający przybywali na targ. \"FloatingPrzy wielu wąskich kanałach toczył się handel na brzegach i prosto z łodzi. Sprzedawane były tu głównie warzywa i owoce oraz ze względu na licznie odwiedzających targ turystów - pamiątki. Wynajętymi łódkami popływaliśmy po kanałach niezwykle barwnego targu. Największe wrażenie jednak zrobiła na nas mała dziewczynka bawiąca się wielkim wężem. Zarabiała w ten sposób na życie. Turyści jednak rzadko coś jej rzucali, bo bali się do niej podejść. Niestety koło południa zaczęli pojawiać się autokarowi turyści. Była nawet wycieczka z Polski. To było okropne, jechać tak daleko od kraju i spotkać polskich wczasowiczów. W tym momencie miejsce to straciło w moich oczach wiele ze swojej egzotyki.

Po powrocie z wodnego targu, w ostatni wieczór w Tajlandii zamierzaliśmy sfotografować nocą symbol Bangkoku - Wat Arun. Kiedy widzieliśmy go poprzedniego dnia był pięknie oświetlony, ale z kołyszącej się łodzi nie mogliśmy zrobić zdjęcia. Czas naświetlania kliszy w warunkach nocnych wynosił kilka sekund, a tak długo wodny tramwaj nie pozostawał w bezruchu. Spakowaliśmy więc aparaty oraz statyw i ruszyliśmy w kierunku Wat Arun. Niestety tego dnia nie był oświetlony. Jak dowiedzieliśmy się od tubylców, oświetlany był co drugi dzień. Niestety następnego dnia siedzieliśmy już w samolocie.

Jednak nie Wat Arun było najważniejsze tego dnia. Zwieńczeniem naszej wyprawy była wizyta na Pat Pongu - dzielnicy uciech cielesnych - Mekką wszystkich turystów odwiedzających ten piękny kraj. Pat Pong znajduje się w samym centrum miasta. Na niedługiej ulicy mieścił się nocny targ ze świecidełkami, po bokach zaś ciasno upchane były kluby erotyczne. Naganiacze zachęcali przechodniów do wejścia do ich klubu. Do jednych wstęp był płatny do innych wolny, przez drzwi niektórych klubów widać było roznegliżowane Tajki. My jednak twardo zmierzaliśmy do klubu Firecat, poleconego nam przez grupę naukową z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak opowiadali nam w Laosie przeprowadzone przez nich badania wykazały, ze był to najbardziej goły i wyuzdany ze wszystkich darmowych klubów na Pat Pongu. No cóż, nie mieliśmy powodów podważać badań naukowców ze stolicy, więc weszliśmy na pierwsze piętro jednego z domów po pięknych, purpurowych schodach."; break; case ("28"): echo "Na środku niewielkiej sali był owalny bar, za którym znajdowała się platforma z gołymi panienkami. Koło baru siedziało kilku starych, grubych Chińczyków zabawianych przez jaką tęgawą babę w średnim wieku. Usiedliśmy przy jednym ze stolików oddalonych o jakieś dwa metry od owej platformy i zamówiliśmy po piwku. W klubie można było zapłacić 100 bathów i oglądać do woli, lub zamówić dowolny napój w tej samej cenie i siedzieć, aż się go nie wypije. Co dwie minuty po sali przebiegał kelner i wycierał szmatka stół pod butelką, sprawdzając czy jeszcze coś w niej jest i zasłaniając przy tym panienki. Co chwilę na platformie pokazywane były nowe numery. Kiedy weszliśmy jakaś panienka wlała sobie do pochwy butelkę coca-coli odtańczyła jakiś taniec i tą samą drogą co wlała wylała z powrotem cała zawartość. Ową cole można było dostać gratis, ale nie było chętnych. W następnym numerze występowało wiele dziewczyn. Kilka z nich trzymało balony a jedna strzelała do nich z dmuchawki, czyli rurki, z której wydmuchiwana była mała strzałka (takiej broni używali Indianie z ameryki południowej). Różnica polegała na tym, że panienka nie dmuchała ustami, chociaż wargi brały w tym udział.

Dziewczyny w klubie reprezentowały różne typy urody, jedne były grube i cycate, inne małe i płaskie, jedne były raczej brzydkie a inne to prawdziwe boginie, a wszystkie były całkiem gołe. Po którymś z numerów trzy z nich odziane w zwiewne halki z rozcięciami aż po pachy podeszły do naszego stolika. Nie były to jednak te najlepsze, bo i nie wyglądaliśmy na bogatych typów, którzy przyszli się zabawić. To, że była wśród nas dziewczyna na pewno ich nie zdziwiło bo swojej pracy na pewno nie jedno widziały. Kilka minut pogadały wesoło i połasiły się trochę, po czym zapytały czy damy im kilka dolców. Niestety, kiedy dowiedziały się, że nic od nas nie dostaną odeszły niepocieszone. Inne grupy też chodziły po sali w swoich zwiewnych i lekko przezroczystych ubrankach. W kolejnym numerze najlepiej wytresowana laska wystrzeliwała z pochwy obrane banany w kierunku gości. Siedzący przy barze musieli robić uniki bo trafiała dosyć celnie a banany dolatywały nawet do dwóch metrów. Każdego banana po chwili zabierał kelner. Ciekawe czy wykorzystywał je później do podawanej sałatki egzotycznej. W przerwach między numerami dziewczyny odstawiały różne tańce, jak najbardziej erotyczne.

Oprócz samych występów wrażenie wywarła na nas para niemieckich staruszków, którzy przyszli do klubu i z dużym zainteresowaniem śledzili poczynania na platformie. Sędziwych siedemdziesięciolatków raczej nie spodziewałem się tutaj spotkać, a w szczególności babci."; break; case ("29"): echo "Kiedy po paru godzinach wychodziliśmy z klubu na scenę wtaczano właśnie motorikszę - to dopiero musiał być ciekawy numer. Niewątpliwie wizyta w Firecat była jednym z najciekawszych punktów całej naszej wyprawy i wspaniałym jej zwięczeniem. Gdy koło północy wracaliśmy do naszego hotelu ulice były już prawie puste, ale pięknie oświetlone. \"BangkokNa wszystkich większych ulicach widniały wizerunki króla, na drzewach i słupach pobłyskiwały tysiące lampek, pod latarniami kręciły się seksownie ubrane panienki a po chodnikach biegały setki karaluchów. Tylko Khao San Road tętniło jeszcze życiem. W wielu małych knajpkach podróżnicy opowiadali o swoich przygodach i przeżyciach, planowali nowe wyprawy. Wielu z zachodnich podróżników, głównie ze USA wyjeżdża na rok czy dwa tułać się po świcie. Jest to dla nich bardzo tanie, czasem nawet dużo tańsze niż życie w ich własnych krajach. Nie mają ściśle określonej trasy więc często jadą gdzieś po wpływem opowieści innych obieżyświatów. Niemal co kilka metrów można na Khao San kupić stare i nowe przewodniki Lonely Planet i jechać z nimi w nowe zakątki Ziemi.

Jedenastego września odlatywaliśmy do domu. Rano zrobiliśmy ostatnie zakupy, wypiliśmy ostatniego banana shake'a i zaczęliśmy się pakować. Wyrzuciłem do kosza mocno sfatygowaną koszulę i sandały, w których zwiedziłem Turcję, Iran, Pakistan, Indie, Laos i Tajlandię. Żal było mi się z nimi rozstawać, ale do chodzenia się już nie nadawały, a przecież na ścianie sobie ich nie powieszę, mimo że tyle w nich przeszedłem.

Bangkok pożegnał nas rzęsistym deszczem. Cieszyliśmy się jednak, że monsun zaczekał, aż do naszego wyjazdu. "; break; } ?>

-'; define('SEOPILOT_USER', 'c31b9cbb74e4023baf146e87dec92846'); require_once('./c31b9cbb74e4023baf146e87dec92846/SeoPilotClient.php'); $o['charset'] = 'iso-8859-2';//kodowanie serwisu $seopilot = new SeoPilotClient($o); unset($o); echo $seopilot->build_links(); echo '-
'; */ if ($strona>1){ echo "<< poprzednia "; } echo " | ".$strona." | "; if ($strona<29){ echo "następna >> "; } ?>